Moja droga do trzeźwości: straciłam męża, straciłam siebie… ale trzeźwość dała mi nowe życie
Myślałam, że życie się skończyło, a ono po prostu czekało, aż się obudzę.
Mam na imię Agata, mam 65 lat i od ośmiu lat jestem trzeźwa. Bez zapicia, bez „małych wyjątków”, bez kombinowania. Ale zanim tu dotarłam, musiałam przejść przez swoje własne piekło.
W tej historii nie będzie dramatycznych scen wyjętych jak z hollywoodzkich filmów. Moje uzależnienie rozwijało się cicho, powoli, bez większych fajerwerków. Ale niszczyło mnie skutecznie – od środka.
Gdy świat się zatrzymał
Piłam alkohol z mężem przez wiele lat. Towarzysko. Przy grillu, przy świętach, czasem po pracy. Nic „poważnego”, przynajmniej tak sobie to tłumaczyliśmy.
Wszystko zmieniło się nagle – jak uderzenie pioruna w pogodny dzień.
Mój mąż zmarł niespodziewanie.
Jednego dnia był, następnego już go nie było. Zostałam sama. I wtedy zrozumiałam, jak bardzo byłam na nim zawieszona, jak wiele w moim życiu opierało się na nim. Bez niego świat stracił smak. Bez niego ja straciłam kierunek.
I wtedy alkohol przestał być dodatkiem do życia. Stał się jego treścią.
Upadek, który wyglądał jak cicha rezygnacja
Początkowo jeszcze pracowałam. Jakoś funkcjonowałam. Ale coraz częściej miałam wrażenie, że tylko odliczam godziny do pierwszego kieliszka.
W pracy zaczęły się potknięcia. Zapominałam o zadaniach, zasypiałam w biurze po „małym” kieliszku na lunch. W końcu sama zrezygnowałam, zanim zdążono mnie wyrzucić.
Wtedy już nic mnie nie zatrzymywało. Piłam bez ograniczeń.
Były dni, kiedy nie wiedziałam, czy to poniedziałek czy sobota. Były dni, kiedy wstawałam tylko po to, by iść do sklepu po więcej alkoholu.
Ostatnia granica
Mogłabym tak ciągnąć jeszcze długo. Może aż do końca. Ale pewnego dnia w drzwiach mojego domu stanęli mój syn i córka.
Pamiętam to jak dziś – ich spojrzenia, ich słowa.
„Mamo, jeśli się nie zmienisz, nie będziesz widywać wnuków.”
„Mamo, nie chcemy cię stracić, ale nie będziemy patrzeć, jak się niszczysz.”
Tamten moment przeciął coś we mnie na pół.
Nie było już wymówek.
Nie było już „jeszcze tylko dziś”.
Była tylko przerażająca świadomość, że mogę stracić wszystko, co kocham.
Terapia – nowe życie zaczyna się od upadku
Zgłosiłam się na terapię stacjonarną. Z lękiem. Z wstydem. Z poczuciem, że jestem nikim.
Ale po raz pierwszy od lat ktoś nie patrzył na mnie jak na problem. Patrzyli na mnie jak na człowieka.
Terapia była trudna. Wiele razy chciałam zrezygnować. Wiele razy myślałam: „jestem za stara na zmiany”.
Ale trwałam.
Dzień po dniu.
Słowo po słowie.
Zaczęłam odkrywać, że pod warstwą alkoholu jest ktoś więcej. Ktoś, kto wciąż może kochać, śmiać się, płakać – i żyć naprawdę.
Trzeźwość – życie bez maski
Po terapii nie było cudownego ozdrowienia.
Ale było codzienne budowanie życia na nowo. Krok po kroku.
Zmieniłam swoje otoczenie. Otoczyłam się ludźmi, którzy szanują moją trzeźwość. Odnowiłam dawne przyjaźnie, które przetrwały mój czas picia.
Mieszkałam z synem, który wspierał mnie na każdym kroku. Moje relacje z dziećmi zmieniły się nie do poznania.
I przyszło coś więcej, niż się spodziewałam – coś, czego się nie spodziewałam już nigdy mieć.
Miłość wnuczek.
Babcia, która stała się przyjaciółką
Jedna z moich wnuczek mówi dziś: „Babcia to moja przyjaciółka.”
I dla mnie to jest jak medal za wytrwałość.
Bo wiem, kim byłam. I wiem, kim jestem dzisiaj.
Potrafimy razem rozmawiać o wszystkim. Śmiejemy się, chodzimy na spacery, pieczemy ciasteczka, a czasem po prostu siedzimy razem, milcząc – ale w tym milczeniu jest bliskość.
Kiedyś myślałam, że życie się skończyło wraz ze śmiercią męża.
Dziś wiem, że życie potrafi zacząć się wiele razy.
Czy było trudno?
Tak.
Czasem miałam chwile zwątpienia, zwłaszcza kiedy problemy zdrowotne dawały o sobie znać.
Ale nigdy nie miałam kryzysu, który pociągnąłby mnie z powrotem w stronę alkoholu. Bo wiedziałam, że za tym kieliszkiem nie ma już nic dla mnie.
Jest tylko pustka.
A ja dziś wybieram pełnię.
Co dała mi trzeźwość?
- Relację z dziećmi opartą na zaufaniu i szacunku.
- Miłość wnuków, która leczy moje serce.
- Nowych przyjaciół, którzy znają mnie trzeźwą i taką mnie lubią.
- Spokój, jakiego nie miałam nigdy wcześniej.
- Pewność, że jestem wystarczająca taka, jaka jestem.
Dla kogo to piszę?
Dla ciebie, jeśli siedzisz teraz z butelką i myślisz, że to już za późno.
Dla ciebie, jeśli myślisz, że wszystko, co ważne, już straciłeś.
Dla ciebie, jeśli boisz się, że bez alkoholu nie poradzisz sobie z samotnością, bólem, pustką.
Chcę ci powiedzieć: można przeżyć stratę. Można odnaleźć siebie, nawet kiedy wydaje się, że nie zostało już nic.
Nie ma złego momentu, by zacząć od nowa.
Nawet jeśli masz 30 lat. Nawet jeśli masz 65 lat.
Życie nie kończy się na stracie.
Czasem zaczyna się właśnie wtedy.