Moja droga do trzeźwości: od głodów, które rozkładały mnie na łopatki, do życia które chcę przeżywać

Trzeźwość nie przyszła łatwo, ale dała mi coś, czego wcześniej nie miałem – życie, które naprawdę chcę przeżyć.

Mam na imię Kamil, mam 21 lat i od trzech lat jestem trzeźwy. Czasem, gdy to mówię, czuję, że brzmię jak ktoś dużo starszy niż jestem. Może dlatego, że czuję się, jakbym w te trzy lata przeżył więcej niż przez wszystkie poprzednie.

Mój problem nie zaczął się od jednego, konkretnego momentu. Nie było „czarnej nocy” ani dramatycznego wydarzenia, które by wszystko zmieniło. To było raczej stopniowe zsuwanie się po równi pochyłej – tak cicho, że sam nie zauważyłem, jak stoczyłem się na dno.

Życie bez kierunku

Jeszcze kilka lat temu byłem typowym „przeciętnym chłopakiem” – jak mówiła moja mama. Bez pomysłu na siebie, wiecznie zmęczony, uzależniony od czegokolwiek, co dawało chwilę ulgi. Narkotyki weszły w to moje życie jak nieproszony gość, który najpierw udaje kumpla, a potem kradnie ci wszystko, co ważne – zdrowie, czas, godność.

Zaczęło się „dla zabawy”, potem „żeby się wyluzować”, później – bo nie mogłem już inaczej funkcjonować. Łączyłem to z alkoholem, bo „przecież każdy pije”. Wpadłem też w toksyczne, krótkie związki – wszystkie z dziewczynami, które też brały.

Byłem zależny od rodziców, nie miałem matury, wyglądałem jak cień samego siebie. Pamiętam, jak spojrzałem kiedyś w lustro i nie rozpoznałem twarzy, którą zobaczyłem. Byłem zniszczony, zaniedbany, bez życia w oczach.

Pierwsza próba – i porażka

Zacząłem chodzić na terapię indywidualną, bo moi rodzice się uparli. Nie żeby mi się chciało – ale wiedziałem, że dzięki temu będą mi mniej „marudzić”. Na terapii mówiłem to, co terapeutka chciała usłyszeć. Równolegle łamałem abstynencję i wmawiałem sobie, że wszystko jest pod kontrolą.

Nie było.

Z głodami nie dawałem sobie rady. Wchodziły mi w głowę jak wirusy – rozwalały psychikę, spalały mnie od środka.

Terapia stacjonarna – zmiana, która zaczęła się od oporu

W końcu moi rodzice postawili sprawę jasno: albo terapia stacjonarna, albo zostajesz sam. Bałem się, ale jednocześnie czułem, że już sam nie dam rady. Zgodziłem się – nie do końca przekonany, z obawą, że to znowu będzie coś „na chwilę”.

Ale tam, na oddziale, coś we mnie pękło.

Po raz pierwszy od dawna miałem wokół siebie ludzi, którzy rozumieli. Nikt mnie nie oceniał, nikt nie mówił: „ogarnij się”. Byłem jednym z wielu, którzy też się pogubili, ale postanowili dać sobie jeszcze jedną szansę.

Z czasem zacząłem brać to na serio. Słuchałem, mówiłem, wykonywałem zalecenia. Zacząłem się lepiej odżywiać, zadbałem o zdrowie, wróciłem do sportu. I nagle okazało się, że mam wpływ na swoje życie.

Po terapii: najtrudniejsze dopiero przede mną

Po wyjściu z terapii nie wróciłem do „starego życia”. Zmieniłem całe otoczenie, chodziłem na terapię indywidualną i grupową, regularnie na mitingi. Nie kombinowałem.

Ale głody wróciły. Silne, bolesne, takie, że nie wiedziałem, jak się trzymać. Myśli „żeby sięgnąć tylko raz, tylko na chwilę” były jak hałas w głowie, którego nie da się wyciszyć.

W pewnym momencie było tak źle psychicznie, że trafiłem do szpitala psychiatrycznego na dwa tygodnie. Nie byłem sam, miałem kontakt z terapeutką i psychiatrą, ale mimo to czułem się jak w czarnej dziurze.

Dzisiaj wiem, że to był przełom. Nie wstydzę się tego. To był moment, w którym zrozumiałem, że moje zdrowie psychiczne jest równie ważne jak abstynencja. Że czasem trzeba poprosić o pomoc, a nie udawać twardziela.

Pierwsze światło

Zacząłem na nowo układać życie. Na raty, ale zdałem maturę. To było dla mnie jak zdobycie Mount Everestu. Czułem dumę – nie z ocen, tylko z tego, że się nie poddałem.

Relacje z rodzicami zaczęły się naprawiać. Nie było „hurra-optymizmu”, ale była szczerość i wzajemny szacunek. Przestaliśmy być sobie wrogami.

Poznałem dziewczynę – nieidealną, ale prawdziwą. Kogoś, kto wie o mojej przeszłości, a mimo to chce być obok. To nowość dla mnie – być w relacji, w której nie muszę niczego ukrywać.

Znalazłem też drogę zawodową, która mnie kręci – nie jest jeszcze wielką karierą, ale czuję, że to coś mojego.

A po godzinach robię dwie rzeczy, które naprawdę mnie cieszą: gram w zespole muzycznym i jestem wolontariuszem w schronisku dla zwierząt.

Muzyka daje mi przestrzeń, żeby się wyrazić, rozładować napięcie. Zwierzęta uczą mnie cierpliwości i troski – i one też mają swoją historię bólu. Może dlatego tak dobrze się rozumiemy.

Trzeźwość to wybór, który podejmuję codziennie

Trzeźwość nie przyszła mi łatwo. Nie przyszła sama. Musiałem się o nią bić. I biję się nadal – tylko że teraz to walka, w której już nie jestem sam.

Dziś wiem, że nie chodzi tylko o niebranie. Chodzi o życie w prawdzie, w relacjach, w kontakcie z samym sobą.

Czasem myślę o tym, gdzie byłbym dzisiaj, gdyby nie terapia. Prawdopodobnie już nie byłoby mnie tu wcale.

Ale jestem. Mam 21 lat, jestem czysty, rozwijam się, kocham, robię rzeczy, które mają dla mnie sens.

Dla tych, którzy czytają to z myślą: „to nie dla mnie”

Nie musisz mieć 30 lat i straconego małżeństwa, żeby trafić na terapię. Można zacząć wcześniej. I warto.

Nie musisz najpierw upaść do końca. Wystarczy, że poczujesz, że coś jest nie tak.

Jeśli jesteś młody i czujesz, że tracisz grunt pod nogami – powiem ci jedno: nie jesteś sam.

Mi też wydawało się, że nie ma dla mnie przyszłości. A teraz mam więcej niż kiedykolwiek bym przypuszczał.

Nie musisz mieć gotowego planu na życie. Wystarczy, że zrobisz pierwszy krok.

Reszta… przychodzi z czasem. Tak jak u mnie.

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *