Moja droga do trzeźwości: historia upadków i powrotów, czyli jak trzeźwość nauczyła mnie życia
Mam na imię Jarek, mam 35 lat i od czterech lat jestem trzeźwy. Jeśli jednak myślisz, że to prosta historia triumfu i szczęścia, to muszę cię zaskoczyć. To, co opowiem, to opowieść o tym, jak łatwo można zgubić siebie, i jak cholernie trudno jest siebie odnaleźć na nowo. Moje życie to długa lista błędów, porażek, ale i wygranych, które dziś dają mi siłę, żeby patrzeć w przyszłość – i w lustro.
Jak zaczęło się moje uzależnienie?
Nie wiem, kiedy dokładnie wszystko zaczęło się psuć. Może wtedy, kiedy ojciec coraz rzadziej bywał w domu, a kiedy już był, to jego choroba psychiczna zamieniała każdą rozmowę w minowe pole. Może wtedy, kiedy rodzice się rozstali, a ja czułem, że muszę być „dorosły” – choć wcale nie byłem na to gotowy. Pamiętam tylko, że jako nastolatek nauczyłem się jednego: nie okazuj słabości. W domu zawsze był chaos, więc ja miałem być ten „twardy”.
To wtedy pojawiły się pierwsze ucieczki – alkohol, potem narkotyki, hazard. To wszystko dawało mi złudzenie, że mam kontrolę. Kiedy piłem, czułem się wolny. Kiedy wygrywałem w karty czy na automatach, myślałem, że jestem na szczycie świata. Ale prawda była taka, że coraz bardziej się pogrążałem. Zawaliłem edukację, nie miałem pracy, byłem na utrzymaniu mamy. Wstydzę się tego, jak wtedy wyglądało moje życie – biedne, chaotyczne, bez perspektyw.
Pierwsze podejście do trzeźwości
Miałem 23 lata, kiedy po raz pierwszy postanowiłem coś zmienić. Byłem na dnie – dosłownie i w przenośni. Miałem za sobą kilka poważnych ciągów, długi i relacje, które rozpadły się z hukiem. Mama błagała mnie, żebym poszedł na terapię. W końcu poszedłem – choć nie dla siebie, ale dla niej. Przez sześć lat nie piłem, nie brałem narkotyków, nie grałem. Brzmi dobrze, prawda? Ale to była tylko połowa prawdy.
Nie zrozum mnie źle – terapia pomogła mi przetrwać. Ale byłem na niej tylko ciałem, a nie duchem. Na grupowych spotkaniach mówiłem to, co ludzie chcieli usłyszeć, a w środku nadal byłem tym samym, zagubionym chłopakiem. Nie pracowałem nad sobą, unikałem trudnych pytań. Myślałem, że wystarczy po prostu „nie robić tych rzeczy”. Nie wystarczyło.
Złamanie abstynencji: krok wstecz, który nauczył mnie pokory
Po sześciu latach postanowiłem, że dam radę sam. Przestałem chodzić na spotkania, odsunąłem się od ludzi, którzy mi pomagali. I wtedy pojawił się pierwszy impuls – niewinna propozycja kolegi: „Weź spróbuj, przecież masz kontrolę.” Wziąłem. Najpierw jednorazowy „wyskok” z narkotykami, potem mała gra na automatach. Powtarzałem sobie: „Mam to pod kontrolą, przecież nie piję.” Ale już wiedziałem, że straciłem coś ważnego – swoje słowo.
Ten upadek nauczył mnie więcej niż sześć lat trzeźwości na autopilocie. Zrozumiałem, że sama abstynencja to za mało. Musiałem zająć się tym, co mnie naprawdę dręczyło – brakiem poczucia własnej wartości, lękiem przed bliskością, chęcią ucieczki od emocji. To był moment, kiedy naprawdę zacząłem pracować nad sobą.
Powrót na terapię: inne podejście, inne rezultaty
Wróciłem na terapię, ale tym razem postanowiłem być szczery – przede wszystkim wobec siebie. Powiedziałem o wszystkim: o moim strachu przed odrzuceniem, o tym, jak trudno mi kochać siebie i innych, o moim dzieciństwie w cieniu ojca, który nie potrafił być obecny. Było ciężko, ale z każdym kolejnym spotkaniem czułem, że zrzucam z siebie kilogramy ciężaru.
Terapia pozwoliła mi zrozumieć, skąd biorą się moje „mocne strony” – chłodne reagowanie, zadaniowość, precyzja. To wszystko było odpowiedzią na chaos mojego dzieciństwa. W pracy te cechy się sprawdzają, ale w życiu prywatnym bywały przeszkodą. Zrozumiałem, że muszę nauczyć się wyrażać emocje, zamiast je tłumić. To była trudna lekcja, ale niezbędna.
Dziś: trzeźwy, pewny siebie, ale wciąż pracujący nad sobą
Cztery lata temu zacząłem od nowa – z nowym podejściem i większą świadomością. Dziś pracuję w lotnictwie na stanowisku, które wymaga precyzji, opanowania i koncentracji. Moje „chłodne reagowanie” w końcu znajduje odpowiednie miejsce. Ale poza pracą uczę się czegoś zupełnie innego – jak być obecnym ojcem i partnerem.
Mam dwuletniego syna, który nauczył mnie więcej o życiu, niż ktokolwiek inny. Kiedy patrzę, jak beztrosko się śmieje, przypominam sobie, że życie nie musi być tylko walką. Ale wiem też, że muszę być dla niego przykładem. Nie chcę, żeby dorastał w cieniu moich błędów. Chcę, żeby wiedział, że jego tata zawsze jest przy nim – nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie.
Mój związek to kolejny obszar, nad którym pracuję. Wiem, że mam tendencję do zamykania się w sobie, do ucieczki w „rozwiązywanie problemów” zamiast w rozmowy. Ale uczę się – krok po kroku – że miłość to nie tylko obecność, ale i zaangażowanie. Chcę być partnerem, który nie boi się bliskości, który potrafi mówić o swoich uczuciach.
Co daje mi trzeźwość?
Trzeźwość dała mi coś, czego nie miałem przez większość życia – poczucie, że jestem coś wart. Oczywiście, nie jest idealnie. Wciąż mam dni, kiedy czuję się mały, kiedy moje wewnętrzne demony przypominają o sobie. Ale teraz wiem, jak sobie z nimi radzić. Mam narzędzia, wsparcie, a przede wszystkim – mam siebie.
Patrzę w lustro i widzę faceta, który przeszedł przez piekło, ale nie poddał się. Widzę kogoś, kto wciąż ma problemy z kochaniem siebie, ale każdego dnia próbuje być lepszy – dla siebie, dla swojej rodziny, dla swojego syna.
Moja wiadomość dla Ciebie
Jeśli czytasz tę historię i zastanawiasz się, czy warto podjąć walkę – odpowiedź brzmi: tak. Nie mówię, że będzie łatwo. Nie mówię, że wszystko nagle się ułoży. Ale mówię, że jest to możliwe. Jeśli ja, Jarek – chłopak, który kiedyś nie miał nic, który zawalił edukację, relacje, życie – mogłem stanąć na nogi, to ty też możesz.
Trzeźwość to nie tylko brak alkoholu czy narkotyków. To sposób na życie – pełne, prawdziwe, czasem trudne, ale zawsze warte walki. Nie musisz być idealny, żeby zacząć. Wystarczy, że podejmiesz pierwszy krok.
Masz w sobie więcej siły, niż myślisz. Uwierz mi, wiem coś o tym.